środa, 3 czerwca 2015

Sighnaghi: Toskania, Chiny i Wenecja w jednym


Niewiele jak do tej pory poświęciłam miejsca najbardziej chyba słynnej części Gruzji, jaką jest owiana wręcz legendami- bo płynąca winem- Kachetia. Długo zastanawiałam się, jak opisać moje kachetyńskie wrażenia i w końcu postanowiłam podzielić je na kilka wpisów, bo inaczej chyba nigdy nie ruszyłabym do przodu, tak wiele i tak mieszanych emocji wiąże się dla mnie z tamtym regionem. Dzisiaj będzie o oddalonym o jakieś 120 na wschód od gruzińskiej stolicy Sighnaghi (gruz. სიღნაღი), miejscowości od której rozpoczęłam moją przygodę z Kachetią.

Sighnaghi latem- na pierwszy rzut oka prawie jak Toskania, prawda?


O tym, że skoro wybieram się do Kachetii, to koniecznie powinnam pojechać akurat do Sighnaghi, przekonywało mnie mnóstwo osób. Że takie piękne miasteczko, że cudne widoki, że dobre wina i w ogóle nie ma opcji, żeby tam nie zajrzeć... Zatem pojechałam. Z Tbilisi taki wypad w tę i z powrotem to wycieczka na jeden dzień, dla mnie dostanie się tam z Zugdidi oznaczało prawie 450 km walki z gruzińskimi drogowymi dżygitami, a zatem zajechaliśmy raczej wieczorową porą. I co było pierwszym odgłosem miasteczka? Radosne dźwięki "szła dzieweczka do laseczka" produkowane przez naszych totalnie wstawionych rodaków i niosące się w gruzińską noc.... Za to znalezienie fajnego noclegu zajęło nam dosłownie 10 minut, bo cale miasteczko żyje praktycznie tylko z turystów (dlaczego? o tym za chwile), więc ogólne pierwsze wrażenie było pozytywne.

Jeden z centralnych punktów Sighnaghi z obowiązkową fontanną i zegarem

Następnego dnia odbyło się wielkie zwiedzanie. Hm, to znaczy miało się odbyć. Bo szybko okazało się, że zwiedzać właściwie nie ma czego. Miasteczko na pierwszy rzut oka jest urocze, ale w tym samym stylu, jakiego ofiarą padły choćby Mccheta, Mestia czy centrum Telavi, to znaczy ceglane kopiuj-wklej wzdłuż wszystkich głównych ulic od frontów domów. Taka trochę Toskania w sumie. Za to wystarczy obejść te same domy od tyłu, żeby zobaczyć ich niechlujne i walące się drugie oblicze. Krajobraz ratuje dumnie górujący nad okolicą kościół św. Szczepana w typowo gruzińskim stylu, w pewnym oddaleniu od centrum można też znaleźć wille z przepięknymi drewnianymi balkonami. Właścicielka hostelu, w którym mieszkaliśmy, z goryczą opowiadała nam, że mieszkańcy Sighnagi bardzo liczyli na zapowiadaną przez Miszę Budowniczego totalną rewitalizację miasteczka i otwierające się nowe perspektywy. Ale skończyło się na tym, że odnowiono fasady budynków, z okolicy wyrzucono wszystko, co nie pasowało do koncepcji raju dla turystów (czyli np. filię uniwersytetu, szkołę muzyczną, kilka drobnych punktów usługowych)  i obiecano mieszkańcom, że tę stratę zrekompensuje im masowy napływ turystów z całego świata. Fakt, latem do Sighnaghi przyjeżdżają turyści, ale po pierwsze większość z nich wpada tylko na kilka godzin bo w Kachetii jest mnóstwo innych atrakcji, a poza tym sezon trwa tylko od maja do początków października, a przez resztę roku hostele i knajpy świecą pustkami (potwierdzam!), zatem z miasteczka ucieka też młodzież, bo to miejsce nic im już nie oferuje. I w ten sposób koło się zamyka.

To naprawdę Gruzja???

Wszystkie główne drogi wyglądają jak z nie tej bajki :(

Romantycznie jak na Miasto Miłości przystało

Balkonyyyyy! yes, yes, yes!
Niestety starczylo tylko na remont tej strony, którą widać z głównej trasy

Od frontu piękne nowe domy, a od podwórza...

Ta ulica już nie miała szczęścia

Za murami remont się nie należy, tu turysta już pewnie nie dojdzie ;)

No, to jest Gruzja!

I jeszcze rzut oka na okolicę- słynna z winnic Dolina Alazani

W samym centrum tego czegoś stoi wielki ratusz, który byłby zapewne na miejscu w Wenecji, ale w Gruzji robi wrażenie absurdalne. Wybór stylu jest chyba jednak nieprzypadkowy, bo po wielkim remoncie Sighnaghi promuje się jako Gruzińskie Miasto Miłości, czyli stylistyczne nawiązanie do Wenecji jest jak najbardziej zamierzone. No ale kurcze, jak będę chciała zobaczyć perły tego typu architektury to pojadę sobie do Włoch, w Gruzji poproszę klimaty gruzińskie! Szeroko reklamowane muzeum lokalnych dywanów jest natomiast nieczynne poza ścisłym sezonem, wiec zobaczyć go nie mogliśmy.

Mniej gruziński to ten ratusz już chyba nie mógł być

Kontynuując próbę zwiedzania Sighnagi odkryliśmy coś całkiem fajnego, opisanego jako "tourist track", czyli drogę prowadzącą na dawne mury miasta (swoją drogą według rozrysowanego planu biegnące dokładnie gdzie indziej niż położone jest miasto i okalające głównie niezamieszkane zbocze góry, co samo w sobie stanowi element humorystyczny). Chodzenie po szczycie muru dało wspaniałe widoki plus wrażenie przebywania na Wielkim Murze Chińskim... niestety droga zakończyła się ni z tego nie z owego ślepą ścianą i trzeba było wracać po własnych śladach- kolega zatem sarkastycznie uznał, że to całe Sighnaghi to nie jest "tourist track" (trasa turystyczna) ale "tourist trap" (pułapka na turystów). Uh, trudno się nie zgodzić....

Ciekawostka- miasto po prawej, mury obronne po lewej 

Jedna z bram wyjazdowych
Wielki Mur Chiński się chowa

Na szczęście naszą wyprawę do Sighnaghi uratowała wizyta w pobliskim monastyrze Bodbe, bo tam naprawdę jest co oglądać. Sam monastyr przechodził różne koleje losu: postawiono go w miejscu, gdzie według legendy zmarła święta Nino, w czasach swej świetnosci był miejscem koronacyjnym królów Kachetii, został zniszczony przez najazd Persów i odbudowany, gościł szkołę teologiczną, był siedzibą żeńskiego zakonu, cieszył się protektoratem cara Rosji, w czasach sowieckich służył  jako szpital, a obecnie znowu jest siedzibą zakonnic (które tak prawde mówiąc wygladają nieco przerażająco). Podczas wizyty w Bodbe przede wszystkim zobaczyć trzeba zatem grób świętej Nino, trzeba przejść się także do cudownego źródełka i posiedzieć w przepięknym parku. Obok monastyru zakonnice prowadzą mały sklep z książkami i lokalnym rękodziełem- warto zajrzeć!

Gróświętej Nino (źródło fotografii tutaj)

Krzyż świętej Nino w wersji nagrobkowej

Bardzo nietypowa wieża

Zakonnice z Bodbe (źródło fotografii tutaj)

Tak wygląda cały teren

Jeśli dziś ktoś zapytałby mnie, czy warto odwiedzić Sighnaghi, odpowiem tak: warto, ale jeśli jest to tylko element większej wyprawy do Kachetii. Pojechać (najlepiej w sezonie, żeby nie odbić się od pozamykanych drzwi!), zobaczyć, pozachwycać się panoramą, wypić kawę, może ewentualnie przenocować i ruszać dalej na podbój innych części krainy winami płynącej- to tak. Ale na pewno nie warto obierać Sighnaghi za jedyny cel podróży- bo prawdziwej Gruzji tam nie zobaczycie, otrzecie się tylko o gruzińską Cepelię.

PS- Dziękuję za udostępnienie części zdjęć Jarkowi, Przemkowi i Horstowi!




4 komentarze:

  1. Odpowiedzi
    1. Fascynuje mnie zdolnosc Gruzinow do stawiania konstrukcji-podrobek innych znanych konstrukcji :) Kiedys napisze o tym osobnego posta! A Wielki Mur Chinski chetnie bym obejrzala, choc podobno bardzo trudno po nim spacerowac bo lezy na duzej wysokosci i pnie sie ostro w gore przez co trudno jest czlowiekowi oddychac- to prawda?

      Usuń
    2. Nie, to jakaś bzdura, byłem na Murze tam gdzie wożą turystów. Spaceruje się normalnie, żadnych niebezpiecznych wzniesień. Gorąco polecam.
      W. Michałowski

      Usuń
    3. Ale czy ja gdzies pisze o jakichs niebezpiecznych wzniesieniach na murze? Tylko tyle, ze lezy na duzej wysokosci i trudno przez to oddychac gdy idzie sie pod gore, co akurat jest prawda.

      Usuń