niedziela, 20 kwietnia 2014

Instrukcja dla użytkowników restauracji

Zapewne tytuł tego posta brzmi bardzo dziwnie, bo w końcu cóż skomplikowanego może być w wizycie w restauracji. Hm, jeśli chodzi o gruzińskie restauracje/bary/knajpy, to przynajmniej na początku skomplikowane okazuje się prawie wszystko. Zacznijmy może po kolei, przy czym od razu zaznaczam, iż poniżej opisanych zachowań raczej nie spotyka się w wielkomiejskich knajpach przyzwyczajonych do obsługiwania dużej ilości turystów. Natomiast wszędzie indziej i owszem.

1. Karta dań
Karta dań najczęściej przynoszona jest w jednym egzemplarzu, niezależnie od ilości osób przy stole. Z reguły jest po gruzińsku i rosyjsku, coraz częściej trafia się mniej lub bardziej zrozumiała wersja angielska. Dlaczego w jednym egzemplarzu? Patrz punkt 2.

2. Zamawianie potraw
Typowa gruzińska wizyta w restauracji to stały zestaw potraw- chinkali, chaczapuri, sałatka pomidorowo-ogórkowa, zasmażany ser sulguni, szaszłyk, kebab, czasem lobio, jednym słowem żadna filozofia. Dlatego zasadniczo jedna karta dań wystarczy, bo i tak z góry wiadomo, co będzie zamówione i dla całej grupy zamawiać będzie jedna osoba, pozostaje jedynie kwestia ilości. Oznacza to, że w wielu przypadkach gdy usiłujemy zamówić coś bardziej skomplikowanego, okazuje się, że tego czegoś nie ma, bo wychodzimy poza kanon podstawowy.


Wersja "wypasiona"- główna atrakcja to prosiaczki,
ale mamy tez lobio, chaczapuri, sałatki i szaszłyki 

3. Spożywanie potraw
Tutaj największa niespodzianka- potraw nie zamawia się dla poszczególnych osób. Gruzińska metoda jedzenia to zamówienie wszystkiego po trochu i wspólne częstowanie się tym, co akurat wjeżdża na stół. Dlatego gruzińskie jedzenie mocno przeciąga się w czasie, a talerzy z kolejnymi potrawami przybywa w miarę trwania posiłku i w pewnym momencie zaczynają być układane warstwowo. Wynikają z tego dwie rzeczy- po pierwsze nie czeka się z rozpoczęciem jedzenia na nikogo, bo wszystko na stole jest wspólne, ewentualnie skoro już uparliśmy się zamawiać "po europejsku" indywidualnymi porcjami, to pojawiają się one w różnym czasie i trzeba jeść nie czekając na innych bo odległość czasowa może wynosić nawet 20 minut. Drugi problem jest taki, że czasami Gruzini nie rozumieją naszej koncepcji całego posiłku na jednym talerzu i np. gdy zamawiamy mięso z ziemniakami i sałatką, to każda z tych rzeczy pojawia się na stole w innym czasie, na osobnym talerzu i w dowolnej kolejności (np. najpierw sałatka, 5 minut później ziemniaczane pure, a po kolejnych 10 minutach szaszłyk). 


Zestaw obowiązkowy- kebab, sałatka, zasmażany ser sulguni, chinkali

A tu już na bogato- mięsa, owoce, talerze układane piętrowo

4. Zachowanie kelnerów
Kolejny szok- gruziński kelner ma sokole oko, nieustannie obserwuje stoliki i natychmiast wypatrzy, gdy pojawi się pusta miska czy butelka, po czym w błyskawicznym tempie usunie ją ze stołu. Czasami jest to wręcz absurdalne, bo np. gdy odchodzi się na chwilę od stołu, można po powrocie już nie zastać na nim swojego talerza. To samo dotyczy serwetek, wystarczy otrzeć usta i odłożyć chusteczkę na bok, a natychmiast kelner ją posprząta. Czasami bywa to nieco irytujące, bo kelner pojawia się naprawdę często i swoją krzątaniną nieco przeszkadza w rozmowie. 

5. Płacenie
Według gruzińskiego zwyczaju jest tak, że za posiłek "odpowiedzialna jest" jedna osoba (mężczyzna, a jakże!) i to on płaci cały rachunek. Dlatego gdy siedzi się przy stole grupą, można być niemal pewnym, że przyniesiony zostanie tylko jeden rachunek, przy czym czasem składa się on tylko z sumy końcowej, bez rozbijania na poszczególne potrawy. W wielu restauracjach do rachunku automatycznie doliczane jest 10% "za obsługę" (informacja o tym widnieje wtedy gdzieś w menu małym drukiem), jednak to wcale nie oznacza, że kelnerzy nie oczekują napiwku.

To jak, wszystko jasne? :)

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Oranżada z niespodzianką

Nie ma możliwości przyjechać do Gruzji i nie spotkać się z nazwami Zedazeni, Natakhtari czy Zendukali. Reklamy napojów produkowanych przez te firmy spotkać można na każdym kroku i choć większość rodaków zapoznaje się bliżej przede wszystkim z linią piw przez nie produkowanych, to ja zagustowałam głównie w napojach gazowanych nieodmiennie przypominających mi czasy szkolnych sklepików i czerwonej lub żółtej oranżady sprzedawanej w foliowych woreczkach ze słomką. Oranżad tych jest tutaj cała paleta- od moich ulubionych berberysowej i gruszkowej poprzez malinową, cytrynową, waniliową, winogronową, śmietankową aż do nieco dziwnej zielonej estragonowej. Dostępne są w opakowaniach szklanych lub plastikowych, od 0,33 poprzez 0,5 litra, litr aż do 2 litrów. Jednym słowem do wyboru, do koloru. 


Takie reklamy znaleźć można na większości sklepów

W ramach spontanicznej wycieczki krajoznawczej postanowiliśmy odwiedzić choć jedną z miejscowości, w których te pyszności powstają i w ten sposób trafiliśmy do Zedazeni, miejsca położonego o jakieś 20km od Tbilisi (kierunek na Gori, zjazd z autostrady na Saguramo/Zedazeni). Zaczęło się bez niespodzianek, znaleźliśmy bowiem na browar, którego przegapić się nie da, bo leży przy głównej drodze i zajmuje całkiem sporą powierzchnię. 


Browar od frontu.....

... i widziany od góry

A później.... później były już tylko niespodzianki. Pierwszą z nich był widok wielkiego krzyża górującego nad okolicą, o którym na próżno szukać informacji w przewodnikach. Mieliśmy mgliste informacje, iż w Zedazeni znajduje się bardzo malowniczy monastyr, zatem gdy trafiliśmy na drogowskaz z odpowiednim piktogramem, natychmiast za nim podążyliśmy. Uuuuh, jak dobrze, że poruszamy się autem terenowym! Asfalt skończył się za pierwszym zakrętem, droga zaczęła iść ostro pod górę, zrobiło się wąsko i kręto. Lekko zwątpiliśmy, ale głównie z braku możliwości zawrócenia wspinaliśmy się dalej, zerkając z niejaką obawą w dół na strome wąwozy po prawej stronie. Po dobrych 25 minutach takiej jazdy (z przerwą na podziwianie widoku) dotarliśmy wreszcie do miejsca tak dziwnego, że aż trudno je opisać. Owszem, monastyr był- uczciwie mówiąc nie przedstawiał sobą nic szczególnego, jako główną atrakcję oferował co najwyżej ładny widok na okolicę. Jednak obok monastyru było też coś niesamowitego- coś w rodzaju mini osiedla skleconego z byle czego a zbudowanego wokół właśnie tego gigantycznego krzyża, który oglądaliśmy wcześniej z dołu. Ilość świętych obrazów rozwieszonych wszędzie w zestawieniu z wyglądem osób poruszających się w obrębie tej budowli nieodparcie przywodziła na myśl jakąś lekko szaloną sektę i wszystko to razem wyglądało nieco abstrakcyjnie. Po raz kolejny mogliśmy tylko stwierdzić, że Gruzja chyba nigdy nie przestanie nas zadziwiać...


Monastyr jak monastyr.....
Całkiem miło sobie żyją ci mnisi

Krzyż prawie jak na Giewoncie

Widok nieco zaskakujący
Warunki życiowe jakby nieco inne niż te pokazane wyżej
Budka wartownicza? Czy improwizowana kaplica?
Moja skromna znajomość gruzińskiego wskazuje,
że na budce zapisana jest modlitwa do krzyża (???)

Kolejny z dziesiątek krzyży i świętych obrazów

O, właśnie tam na górze byliśmy!


czwartek, 3 kwietnia 2014

Na bogato


Ktokolwiek pomieszkał trochę w Gruzji lub miał okazję przebywać w guesthouse'ach przerabianych z domów prywatnych, na pewno miał okazję przyjrzeć się bardzo specyficznemu gustowi dekoracji wnętrz. Z jakiegoś powodu dominuje opcja "na bogato", która formą i kolorystyką przypomina rosyjski styl empire (i zapewne właśnie z Rosji moda ta przybyła do Gruzji), w wersji ulubionej też przez niejednego króla cygańskiego. W co bardziej zadbanych i bogatszych domach styl ten aż powala swoją wybujałą kiczowatością. Jest to jak najbardziej zrozumiałe, gdy chodzi o wnętrza wyposażane dwadzieścia lat temu, jednak moda ta króluje do dziś i ma się dobrze. 


Komu złocony fotel, komu?