wtorek, 6 czerwca 2017

Pięć etapów mojego związku z Gruzją


Dzisiejszy wpis jest elementem "projektu letniego" Klubu Polki na Obczyźnie, podczas którego zastanawiamy się, jak zmieniało się z upływem czasu postrzeganie przez nas kraju, do którego zaprowadził nas los. Cały projekt śledzić możecie na stronie Klubu TUTAJ.



Kiedy dzisiaj myślę o tym, jak wyglądało moje nastawienie do Gruzji, jestem w stanie zdefiniować pięć etapów tego niełatwego związku.

Najpierw było ZASKOCZENIE
Przed moim wyjazdem, w 2011 roku, Gruzja nie była jeszcze krajem tak modnym wśród naszych rodaków jak obecnie, i znalezienie wiarygodnych materiałów na jej temat było dosyć trudne. Kojarzyły mi się telewizyjne relacje z nie tak wtedy odległej "wojny pięciodniowej" (2008), oprócz tego wiedziałam jeszcze, że w Gruzji leży "herbaciane Batumi", stolicą kraju jest Tbilisi, a na ulicach chyba rosną palmy. O regionie Samegrelo i mieście Zugdidi nie znalazłam prawie żadnych materiałów i do Gruzji ruszyłam uzbrojona jedynie w informację, że jest to 50-tysięczne miasteczko w zachodniej części kraju. A na miejscu... naprawdę, nic nie przygotowało mnie na tabuny krów, psów i świń chodzących dosłownie wszędzie, na ekstremalnie niebezpieczny lokalny styl jazdy, na domy bez ogrzewania, na brak podstawowych (w mojej ówczesnej opinii) produktów spożywczych, na ogromne różnice w mentalności.... 

50-tysięcznie miasto... serio?????

Potem pojawiła się NIECHĘĆ
Pewnie wszystko byłoby inaczej, gdybym do Gruzji trafiła wiosną i mogła swobodnie po niej podróżować, bo o tej porze roku kraj ten jest absolutnie zachwycający. Niestety, trafiłam tam w styczniu. Bardzo szybko przekonałam się, że śnieg i chłód w połączeniu z wilgotnym powietrzem potrafią odebrać całą energię i radość życia. Większość Gruzinów hibernuje się na czas zimy lub spędza ją przy kuchennym nagrzanym piecu, ja niestety nie miałam takiego luksusu i z zimnego mieszkania po częściowo roztopionej brei śnieżno-wodnej przemieszczałam się do zimnych biur i zimnych knajp. W dodatku szybko robiło się ciemno, więc odpadały samotne wyprawy, a bardzo często opady śniegu i deszczu powodowały braki prądu (z kolei brak prądu równał się brakowi grzejnika-jedynego dostępnego w tamtym czasie źródła ciepła) i brak jedynej mojej rozrywki- internetu.
Zimno nie było jedynym problemem, pojawiły się kłopoty z gruzińskimi samcami-macho, z ekstremalnie głośnymi i przyjacielskimi sąsiadami, a później totalna frustracja na pełnych śmiertelnych pułapek gruzińskich drogach, gdzie długo nie mogłam się odnaleźć w roli kierowcy. Kolejną porażką okazały się próby negocjacji z właścicielami wynajmowanych przeze mnie mieszkań- słynny obowiązujący w Gruzji GMT (Georgian Maybe Time) sprawiał, że nawet najbardziej niezbędne naprawy następowały po milionowym ponagleniu albo wcale... Lokalni sprzedawcy widzieli w nas "żyły złota" i próbowali naciągać na czym się da, podobnie wyglądał problem z każdą próbą skorzystania z taksówki. W dodatku na horyzoncie pojawiły się w ilości hurtowej żyjątka typu skorpiony i karaluchy, a pogoda z lodowato zimnej stała się dosłownie z dnia na dzień  ekstremalnie tropikalna....


Zima 2012- a miały być palmy i tropiki....

Kolejnym etapem było ZAFASCYNOWANIE
Moje nastawienie powoli jednak ulegało poprawie i po ponad roku stwierdziłam wreszcie, że Gruzja ma swoje dobre strony i w sumie da się lubić. Zdążyłam już zrozumieć gruzińską rzeczywistość (niekoniecznie pokochać, ale przynajmniej zrozumieć, dlaczego jest, jak jest), poznać wiele osób, przestałam czuć się tak bardzo obco. Nauczyłam się ignorować miejscowych macho i rozprawiać z bezczelnymi taksówkarzami czy sprzedawcami. Miałam już "swoje" panie na bazarze, "swoje" knajpki i swoje ulubione miejsca nad pobliskim morzem. Podjęłam lekcje gruzińskiego, znalazłam sporo okazji do podróży po kraju i obejrzenia jego najciekawszych zakątków. Poznałam naprawdę dobrze najbliższą okolicę i śmigałam po niej autem lepiej niż niejeden tubylec. Nauczyłam się tak wszystko planować, żeby uwzględniać codzienne niedogodności w stylu wielogodzinnego braku wody czy prądu, przestały mnie irytować wrzaskliwe odgłosy ulicy, metodą prób i błędów odkryłam całą paletę gruzińskich win i kilka przepysznych potraw. Zafascynowała mnie gruzińska muzyka, śpiew i taniec, zagłębiłam się w historię kraju, poczułam pewnie.

Dlaczego, ach dlaczego nie przyjechałam do Gruzji na wiosnę???

Po jakimś czasie przyszło ZNUŻENIE
Cóż, nawet najsmaczniejsze chinkali i najpiękniejsze góry kiedyś w końcu się znudzą, jeśli nie ma się dla nich alternatywy. Po kolejnym roku przyszedł moment, gdy obficie okraszone kolendrą gruzińskie jedzenie zaczęło mi wychodzić dziurkami od nosa, a na wino nie mogłam już patrzeć. Zwiedzane po raz setny (z kolejnymi gośćmi) jaskinie, skalne miasta i monastyry straciły swój urok, a do głosu coraz mocniej wracały wszystkie drobiazgi opisane w fazie drugiej. Znowu zaczęły mnie irytować krzykliwość i wścibskość Gruzinów, a męczyć konieczność poruszania się po drogach użytkowanych przez setki wariatów. Wypełnione intensywną pracą dni zaczęły się zlewać w jeden ciąg, część znajomych wyjechała, a ja już nie czułam energii ani chęci rozpoczynania kolejnego procesu "oswajania".  Moja gruzińska historia zatoczyła krąg i w chwili wyjazdu nie czułam ani żalu, ani potrzeby powrotu.


Nie samymi chinkali człowiek żyje...

A teraz? Czuję głównie SENTYMENT
Nie sądziłam, że tak będzie, ale nadal interesuję się tym, co gruzińskie. Dosyć regularnie czytam lokalne newsy, oglądam zdjęcia, zaglądam do internetowych relacji. Co zabawne, pracując później w Turcji, trafiłam na szefa- Gruzina i moje doświadczenia z jego kraju sprawiły, że byłam w stanie wczuć się w jego sposób pojmowania świata i rozumieliśmy się wręcz genialnie.
Nie czuję do Gruzji miłości ani tęsknoty, ale odczuwam duży sentyment, bo w tym kraju wiele się nauczyłam- o świecie i o sobie. Był dla mnie szkołą pokory i samodzielności, nauczył mnie cierpliwości, a przede wszystkim pozwolił docenić to, co mam na co dzień w Polsce, a co wcześniej traktowałam jako oczywiste.

Takie kościółki o charakterystycznym kształcie do dziś budzą we mnie sporty sentyment....


6 komentarzy:

  1. świetna historia, jestem w fazie drugiej mojej kolejnej emigracji i to niesamowite, jak Gruzja z Twojej opowieści przypomina Kenie z którą próbuję się właśnie zmierzyć...

    OdpowiedzUsuń
  2. Podziwiam Cię...Każdy kraj ma swoje uroki, ale w te strony jakoś mnie nie ciągnie, choć przyznam, że mnie zaintrygowałaś.

    OdpowiedzUsuń
  3. Fakt, że dziś Gruzja stała się popularna wśród Polaków, żeby nie powiedzieć "modna". Mój dobry znajomy był w Gruzji na misji unijnej niespełna 10 lat temu. Pamiętam jak po powrocie opowiadał o tym kraju. Była to wtedy dla mnie abstrakcja!

    OdpowiedzUsuń
  4. Wspaniale to opisałaś! Ja mam dużo podobnych odczuć tu, w Rwandzie, i obecnie znajduję się gdzieś między fazą drugą a trzecią. ;) Co by się zgadzało też czasowo, bo w maju minął rok, od kiedy tu przyjechałam, więc najwyraźniej czas na etap zafascynowania! :)

    OdpowiedzUsuń
  5. tak, ja teraz też inaczej patrzę na niektóre polskie luksusy :)

    OdpowiedzUsuń
  6. a ja dalej jeszcze gruzji nie odwiedziłam, mimo, że od tak dawna o tym marzę...

    OdpowiedzUsuń