Jest wiele firm, jeszcze więcej odmian. Jak się w tym wszystkim nie pogubić? No cóż, nie jestem wielkim znawcą wina, więc testowałam metodą prób i błędów. Mój prywatny ranking przedstawia się następująco: jeśli chodzi o firmy, to zdecydowanie Teliani Valley, a w wersji tańszej ale też niezłej Badagoni. Praktycznie wszystko, co pochodzi z tych firm, jest niezłej jakości i daje się skonsumować bez grymasu obrzydzenia na twarzy. Co do odmian wina, to z białych zdecydowanie polecam Tvishi- półsłodkie, bardzo lekkie i orzeźwiające (oczywiście pod warunkiem, że schłodzone), przyjemnie pije się też wytrawne Tsinandali. Z czerwonych prym jak dla mnie wiedzie Saperavi (wytrawne) oraz Kindzmarauli i Kvanchkhara (oba słodkie), niezłe jest też Pirosmani. No i oczywiście pozostaje jeszcze cała paleta win tzw. "domasznych", czyli wytwarzanych w domowych zakątkach- trafić tu można zarówno na coś przypominające lekko zabarwiony ocet, jak i na prawdziwe "niebo w gębie", ot taka swoista loteria. Co dla niektórych jest bardzo miłe, w Gruzji wino sprzedawane jest nie tylko w tradycyjnych szklanych butelkach, ale także w 3- i 5-litrowych baniaczkach, więc przy większej grupie chętnych koszty degustacji znacznie spadają ;-)
Ku swojemu zdziwieniu już dwa razy natrafiłam na wina gruzińskie także w Polsce i to wcale nie w jakichś specjalistycznych sklepach- raz było to w markecie "Piotr i Paweł", a raz w drogerii "Rossman", choć w tym drugim przypadku wino o nazwie "Gamardżoba" nie wzbudziło mojego zaufania. Pokazuje to jednak, że na smaki Gruzji zamknięte w butelce natrafić można także u nas, a to już bardzo miła wiadomość.
Z winogronowym przemysłem wiąże się jeszcze jeden napitek, czyli gruzińska czacza, mocna wódka wytwarzana ze sfermentowanych skórek winogron, o bardzo charakterystycznym smaku i zapachu. Osobiście nie przypadła mi do gustu, ale znam wielu jej smakoszy zarówno w wersji sklepowej, jak i "domasznej".
A na koniec delikatne ostrzeżenie- w Gruzji funkcjonuje zjawisko nazwane przez nas "czacza ambush"... a polega to na tym, że pijący tubylcy z ogromną przyjemnością wciągają do swojej rozrywki cudzoziemców. Problem polega na tym, że nazywa się "na jednego", potem jest drugi, potem "Bog trojcu lubit", a później to już idzie z górki.... Ma to swój urok, ale pokonało niejednego mojego znajomego, nie mówiąc już o bardzo intensywnym "syndromie dnia następnego"!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz